Pracowity mamy tydzień,
dłużej spałam - do dziewiątej, mężuś w kuchni już się krzątał. Więc, jak
zwykle, przy śniadaniu, przedstawiłam swoje plany: idą święta - krótka
mowa, wszystko trzeba przygotować! Wyliczyłam więc dokładnie, co na
barki męża spadnie, a ten pobladł, wstał bez słowa - zniknął, gdzieś się
zadekował! Przeszukałam dom, piwnicę - nie ma chłopa! Wołam, krzyczę,
proszę, grożę mu rozwodem - cisza, przepadł, kamień w wodę. Wróci -
pomyślałam sobie, więc pisanki poszłam robić i zielony kosz z bukszpanu,
jaja farbką nakrapiane. Kiedy igłę miałam w dłoni, mąż zza węgła się
wyłonił, akuratnie, gdy kraszanka, zamieniała się w drapankę. Stał tak, z
przerażeniem w oczach, niewyraźnie coś bełkocząc, broda mu jak w febrze
drżała, dreszcze potrząsały ciałem. Wstałam, chcąc mu podać wodę, a on
myk i zza komody wrzeszczy, że go wystraszyłam, gdy robotę rozdzieliłam.
Bo kazałam umyć jaja, (on już zaczął się nastrajać) zniósłby nawet
malowanie, ale wzorki i drapanie!?
/z netu/

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz