czwartek, 17 kwietnia 2014

WIELKANOC


Pracowity mamy tydzień, dłużej spałam - do dziewiątej, mężuś w kuchni już się krzątał. Więc, jak zwykle, przy śniadaniu, przedstawiłam swoje plany: idą święta - krótka mowa, wszystko trzeba przygotować! Wyliczyłam więc dokładnie, co na barki męża spadnie, a ten pobladł, wstał bez słowa - zniknął, gdzieś się zadekował! Przeszukałam dom, piwnicę - nie ma chłopa! Wołam, krzyczę, proszę, grożę mu rozwodem - cisza, przepadł, kamień w wodę. Wróci - pomyślałam sobie, więc pisanki poszłam robić i zielony kosz z bukszpanu, jaja farbką nakrapiane. Kiedy igłę miałam w dłoni, mąż zza węgła się wyłonił, akuratnie, gdy kraszanka, zamieniała się w drapankę. Stał tak, z przerażeniem w oczach, niewyraźnie coś bełkocząc, broda mu jak w febrze drżała, dreszcze potrząsały ciałem. Wstałam, chcąc mu podać wodę, a on myk i zza komody wrzeszczy, że go wystraszyłam, gdy robotę rozdzieliłam. Bo kazałam umyć jaja, (on już zaczął się nastrajać) zniósłby nawet malowanie, ale wzorki i drapanie!?
/z netu/ 

Brak komentarzy: